Kamieñ graniczny trwa odk¹d biegnie œcie¿ka.

Człowiek, stawiając kamień graniczny, zaznacza krawędź swojej posiadłości, przestrzeń ojczyzny. Zaznacza nie tylko swe posiadanie i przynależność, lecz także swą odrębność. Nazywa siebie.

Kamień graniczny spoczywa w nas samych.

Daje oparcie wyobraźni i zadamawia nas w przestrzeni.

Nie powinien być naruszany.

 

Kamień graniczny bywa obronnym.

Fortyfikuje. Zamyka nas w pewnym kręgu, własnym, wsobnym.

Zakreśla limes, granicę naszej cywilizacji, za którą są barbarzyńcy; albo kordon graniczny naszego państwa, za którym jest inny naród (skoro żyjemy w państwach narodowych); albo miedzę naszego gospodarstwa, bramę domu, próg mieszkania…za którymi jest sąsiad, inny.

 

Człowiek bez instynktu samoobrony ginie.

Człowiek o mentalności oblężonej twierdzy zabija, a jeżeli umiera własną śmiercią, to na zarazę panującą po wewnętrznej stronie murów.

 

Bywa, że z kamienia granicznego człowiek czerpie jedynie moc obronną. W ten sposób formuje kulturę, dziedziczoną poprzez pokolenia. Dobrze się czuje pośród swoich i tylko pośród swoich. Nie przepada za podróżą. Zapomina o kodeksie kultury dialogu. Inne staje się zagrożeniem. Każda gościna, wymagająca znajomości zasad savoir vivre w obecności sąsiadów, to dla niego istna męka. Nabiera kompleksów. Umacnia granice. Staje na straży bramy wejściowej.

 

Kultura państwa narodowego jest kulturą strażnika bramy.

Zamkniętą. Nie nagłe trzaśnięcie bramy czyni ją taką. Zamykanie trwa przez pokolenia. Ma swoje konieczności, swoje zwycięstwa i chwałę, swoich bohaterów i geniuszy.

Przez ten czas wytwarza mnogość nawyków, rozmaite techniki, obyczaje, mentalność…I zaciera ślady innego, zwalcza, zapomina.

 

Człowiek wychowany w tej kulturze zaciera na starych pomnikach obcobrzmiące nazwiska i nie czuje się o nie uboższy.

Nie zna się na polifonii, nie słyszy współbrzmienia swego głosu z innymi. Dysonans odczuwa jako fałsz.

Chce być samowystarczalny i sobą objąć uniwersum. Limes, które zakreśla, nie obejmuje już całej cywilizacji, lecz własny naród – to poza jego obrębem są obcy, najczęściej wrogowie.

 

Kultura zamknięta tworzy się niepostrzeżenie.

Łudzą się ci, którzy wierzą, że póki nie słyszą trzaśnięcia, póty bramy ich świata są otwarte.

 

Kultura własności prywatnej jest kulturą strażnika bramy.

Cała przestrzeń zachodniego świata zadrutowana jest własnością prywatną, z tabliczkami: „trzymaj się zdala”, „don’t transpass”, „przejścia nie ma”, „keep out”. Przy tabliczkach stoją strażnicy bramy, nerwowi. Niepokoją się o ciszę i własne bezpieczeństwo.

Inny znowu jest zagrożeniem. Ale trzymanie go z dala nie zmienia faktu, że po wewnętrznej stronie murów więcej pozostaje niepokoju, niż ciszy i bezpieczeństwa.

W tej kulturze nie ma już sługi w charakterze odźwiernego. Był niewolnikiem tęskniącym za wolnością.

W tej kulturze jest pan na włościach, z pomnażającym się kapitałem, i to on jest strażnikiem bramy. Nie tęskni za wolnością, bo nawet nie wie o swojej niewoli.

 

Kultura świata zachodniego nie tęskni za wolnością.

I ona zamykała się przez pokolenia. I ona miała swe szczytne wartości, swych męczenników i wielkich zwycięzców. I ona zamykała się niepostrzeżenie, bez trzaśnięcia bramy.

 

Jest naturalną potrzebą człowieka posiadać na własność, własność tą wypracowywać i strzec jej jak oka w głowie. Nie ma w tym nic zdrożnego.

Gorzej, jeżeli wraz z tym zanika agora, miejsce spotkania z innymi, wymiany, przemieszania, konfrontacji, polemiki…

Wówczas siedliska ludzi przemieniają się w długie, proste ulice, coraz rzadziej się ze sobą krzyżujące, będące ciągami prywatnych posesji, ze strażnikiem bramy przy każdej. Zanikają kręte uliczki, im bliżej centrum tym węższe, tym bardziej spotykające ludzi ze sobą, kuszące kawiarniami i klubami środowiskowymi, wyciągające z domów przynajmniej wieczorami, i zapraszające na dzielony przez wszystkich rynek.

 

Agora, miejsce spotkania, które dało początek pierwszej demokracji, nie jest już centrum tej przestrzeni.

Kultura prywatnej własności przeniosła centrum do własnych posesji, samowystarczalnych, uzbrojonych w coraz doskonalsze techniki kontaktowania się ze światem. Tyle tylko, że spoza grubego muru, przy którym czuwa nerwowo strażnik bramy.

 

Człowiek, który utracił agorę, nie potrafi czynić daru ani daru przyjmować.

Dar przekazany innemu jest świętem zawiązującym wspólnotę, na którym opiera ona swe istnienie.

W języku Indian taki dar nazywał się potlatch, co Marcel Mauss tłumaczył jako „nakarmić”. W ich kulturze materialna postać daru była ‘zjadana’ podczas obdarowywania, a dar zostaje skonsumowany tylko wówczas – podążam teraz tropem myśli Lewisa Hyde, autora książki „The Gift” – gdy przechodzi z jednej ręki do drugiej bez oczekiwania czegokolwiek w zamian. Lecz i Indianie w swoich poźniejszych ceremoniach nie ustrzegli się przed zatarciem pierwotnego znaczenia potlatch.

W naszej kulturze dar stał się prezentem, spłowiałym, zwielokrotnianym aż do wytarcia przez bogactwo, zmaterializowanym, interesownym, bez wyczucia autentycznej potrzeby obdarowywanego.

Prezent uzależnia, dar czyni wolnym.

Prezent usidla w posiadaniu. Dar istnieje dzięki posiadaniu, ale je przekracza, nadając posiadaniu sens przez uważne obdarowanie drugiego. Może dlatego Indianie Haida nazywali swój potlatch „zabijaniem bogactwa”. I może dlatego dar słyszy drugiego.

Prezent zadomowiony jest w kulturze odbioru, pasywnej, w interesownej wymianie. Dar jest u siebie tylko w kulturze czynnej, w uczestniczeniu. Wprowadza na ścieżkę.

Nie jest na ścieżce ten, który ogląda się za siebie, szukając korzyści i oczekując wynagrodzenia.

 

Dar jest ścieżką biegnącą przez agorę.

Ścieżka się nie cofa, a dar nie oczekuje zwrotu.

Ścieżka powraca biegnąc do przodu, dar wzbogaca będąc bezinteresownym.

 

 

*

Kamień graniczny pełen jest ambiwalencji.

Różnie oddziałuje na człowieka w swoim pobliżu.

A człowiek i kamień graniczny zawsze są w pobliżu siebie, jak zwierzę i las.

 

Człowiek ustawia kamień graniczny w trwodze przed bezkresem, przed nieskończonością przestrzeni.

Ustawia go, bo wszędzie jest nigdzie. A „nigdzie” nie jest prawdziwym imieniem człowieka.

Więc poszukuje miejsca.

 

Przestrzeń bez kamienia granicznego jest przestrzenią wykorzenienia.

Ścieżka biegnąc poszukuje miejsca.

Praktykowanie ścieżki ją właśnie czyni miejscem.

Bo nie ma innego, które zostanie znalezione.

 

Ścieżka i kamień graniczny zakorzeniają w bezkresie, w bezimiennym, w zarastaniu.

Orientują nas w świecie, jak słońce i gwiazdy.

Orientują nas, ocalałych po dwudziestowiecznych kataklizmach, zamieszkujących krajobraz po końcu świata, gdzie „wygnane i utracone było u siebie” (Celan).

Mieszkaniec tych przestrzeni zdziczałych sadów, zarastającej pamięci, pozrywanych mostów – najczęściej przybysz z innych okolic, bo niewielu pozostało autochtonów – musi na nowo ustawić kamień graniczny, czyli samookreślić się. Musi w nowy sposób, wypracowując od początku własną technikę, znaleźć się na ścieżce przecierającej zarastanie.

 

Ustawiając kamień graniczny człowiek ustanawia nową u-topię.

Paul Celan – ocalały poeta, który nowe słowo przeciwstawił zamilkaniu – zapisując ten wyraz w taki sposób, myślał o miejscu, którego nie ma, ale do którego zdążamy, dzięki czemu ono istnieje jednak, „dalekie i zajmowalne”. I przeciwstawiał je innemu greckiemu słowu: metopia, określającemu miejsce nieistniejące, nie-miejsce.

 

Kamień graniczny to także dążenie, wyjście poza, początek poszukiwania.

Nie rozpoczyna wędrówki ten, który jest wszędzie i nigdzie.

 

Nie-miejsce jest bezdrożne, bezpamiętne, bezgraniczne, bezimienne.

Wszystko, co czyni drogę, pamięć, granicę, imię, czyni miejsce.

 

Człowiek ustawia kamień graniczny najczęściej u zbiegu dróg.

Wyznacza w ten sposób miejsce spotkania.

Zaznaczając swoją odrębność, nazywając siebie, człowiek orientuje się na innego, wychyla ku rozmowie, wypatruje, czy ktoś nie nadchodzi.

Nie zawsze po to, by zamknąć bramę i przepłoszyć intruza.

Czasem by dowiedzieć się wieści ze świata, zwilżyć język dialogiem, rozruszać w polemice zastygłe członki.

 

Przy kamieniu granicznym stoi nie tylko strażnik bramy, także pontifex, budowniczy mostu.

Potrzebuje dla przęsła, które ma unieść delikatną konstrukcję więzi, wyrazistego brzegu, granicy, która zostanie przekroczona.

Dlatego pontifex przy tym samym kamieniu stawia przęsło, przy którym strażnik bramy zabezpiecza swoje posiadanie.

Budowa przęsła przypomina początkowo wznoszenie wieży. Strażnikowi bramy mogłoby się wydawać, że zna się na tym fachu.

Ale mostów nie stawia się wzdłuż rzeki.

Pontifex z wieży czyni przęsło mostu, z zamkniętego otwarte.

Przekracza brzeg, który dał mu oparcie. Łączy, co pozostawało rozdzielone.

Tego też nie dokonuje się z dnia na dzień.

Za budowniczym mostu, podobnie jak za strażnikiem bramy, stoi kultura, od której otrzymuje narzędzia, wypracowane przez pokolenia.

Wyrasta wśród ludzi, dla których własne niebo to za mało.

Kultura przekraczająca brzeg dający jej oparcie, jest kulturą pogranicza.