Komisja Europejska próbuje wprowadzić ustawą technologię, która nie istnieje. Ogłoszenie w dyrektywie, że platformy powinny używać technologii zdolnych równocześnie usuwać nielegalne treści i pozostawiać legalne treści online, nie sprawi, że taka technologia stanie się faktem – mówi Julia Reda z Niemieckiej Partii Piratów.

Adam Ostolski: Na czym polega podatek od linków? Jeśli proponowana dyrektywa będzie przyjęta, czy mam spodziewać się wezwania z urzędu skarbowego, ilekroć zamieszczę link na Facebooku?

Julia Reda: Proponowany podatek od linków – przez zwolenników tego rozwiązania nazywany „prawem pokrewnym” – stosować się ma do linków bądź krótkich fragmentów artykułów prasowych umieszczanych na stronach internetowych i platformach. Wydawcy liczą na to, że zmuszą firmy takie jak Google czy Facebook do wykupywania licencji na używane w tych serwisach treści. Jedyny wyjątek dotyczyć ma działań o charakterze czysto prywatnym, jak wysłanie komuś linku w e-mailu. Ale jeśli chciałbyś umieścić link na Facebooku czy dodać przypis do artykułu prasowego, redagując Wikipedię, to będziesz potrzebował zgody, nie od urzędu skarbowego, lecz od wydawcy.

Wydawcy należą do największych zwolenników podatku od linków. Jak uzasadniają jego potrzebę?

Wydawcy przekonują, że umieszczanie w mediach społecznościowych linków do ich artykułów jest szkodliwe i chcieliby zmusić wielkie platformy, aby za to płaciły. Ale przecież ci sami wydawcy zatrudniają specjalistów, których zadaniem jest dbać o to, aby ich artykuły rzucały się w oczy i wyglądały jak najatrakcyjniej w mediach społecznościowych i wyszukiwarkach! Rynkowe działania samych wydawców dowodzą więc raczej, że linki w mediach społecznościowych są dla nich korzystne.

Trzeba przyznać, że wydawcy mają w dzisiejszych czasach kłopot z egzekwowaniem praw autorskich do swoich artykułów. Zwolennicy prawa pokrewnego mówią, że platformy używają artykułów prasowych za darmo i że nie ma sposobu, by ich przed tym powstrzymać. Ale prawo autorskie przecież już obowiązuje w takich sytuacjach, żadna platforma nie może po prostu wziąć sobie artykułu i przedrukować go bez licencji. Jeśli tak robią, a wydawcy nie mogą ich powstrzymać, to mamy do czynienia z problemem egzekwowania istniejącego prawa.

Jakie zagrożenia dla wolności informacji niesie ze sobą podatek od linków?

Wydawcy liczą na to, że proponowane rozwiązania będą funkcjonować jak swego rodzaju podatek. Ale jeśli powiesz jakiejś firmie, że musi płacić za linkowanie do twojej strony, to prawdopodobnie po prostu przestanie do niej linkować. Z punktu widzenia zwykłego użytkownika internetu istnieje ryzyko, że wielkie platformy postanowią nie płacić wydawcom i po prostu zablokują linki do ich stron. W przyszłości może się okazać, że kiedy spróbujesz umieścić link na Facebooku, wyświetli ci się komunikat „Przykro nam, linkowanie do tej strony nie jest możliwe w Europie”. I nawet jeśli nieczęsto zdarza ci się dzielić linkami, to w efekcie będziesz widzieć mniej linków do artykułów prasowych i będą one pochodzić z węższego spektrum źródeł.

Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu wielkie korporacje technologiczne niespecjalnie przejmują się podatkiem od linków. Jeśli porównamy to z wysiłkiem, jaki wkładają w lobbing w kwestiach opodatkowania czy konkurencji, to w tej sprawie nie są tak bardzo aktywne. Facebook i Google wiedzą, że nowe prawo nie uderzy w nie tak mocno jak w mniejsze firmy, próbujące z nimi konkurować.

Po stronie przeciwników artykułu 11 spotykamy Fundację Wikimedia, organizację zarządzającą Wikipedią. Dlaczego martwią ich proponowane regulacje?

Wikipedia należy do serwisów internetowych szczególnie narażonych na negatywne skutki podatku od lików. Wikipedia może zostać zmuszona do usuwania ze swoich stron linków do artykułów informacyjnych z mediów, co oznaczałoby, że czytelnicy i czytelniczki będą mieć dostęp do gorzej uźródłowionych informacji.

Pomimo tych zarzutów grupy lobbingowe takie jak Europejska Rada Wydawców czynnie angażują się na rzecz przyjęcia dyrektywy. Czy są jakieś przykłady krajów, które wprowadziły podobne rozwiązania i moglibyśmy się uczyć z ich doświadczeń?

Podatek od linków wypróbowano w Niemczech. W momencie, gdy został wprowadzony, Google po prostu przestał pokazywać krótkie fragmenty artykułów informacyjnych w wyszukiwarce Google News, ograniczając się do nagłówków – gdyż niemieckie prawo dopuszczało bardzo krótkie zajawki testu. W efekcie wydawcy prasowi rychło spostrzegli, że znacznie mniej osób klika w ich linki i liczba odwiedzających ich strony spadła. Stanęło na tym, że Google dostał darmową licencję i może nadal pokazywać krótkie fragmenty tekstów, podczas gdy mniejsze serwisy muszą za to płacić.

Rozwiązanie, za którym się opowiadamy, to nie jest jakaś radykalna idea Zielonych czy Piratów, lecz propozycja kompromisu sformułowana przez konserwatywnego europosła z Polski Michała Boniego.

Dokładnie to samo czeka nas na poziomie europejskim. Prawo mające na celu zmuszenie Google’a do tego, by płacił wydawcom, nie przyniesie dodatkowych przychodów, za to jeszcze bardziej wzmocni pozycję rynkową Google’a.

W lipcu 2018, gdy dyrektywa była przedmiotem obrad w Komisji Prawnej Parlamentu Europejskiego, opowiedziałaś się za kompromisową propozycją artykułu 11. Na czym ten kompromis by polegał?

Naszą alternatywną propozycją jest tzw. zasada domniemania. Zapewniałaby ona wydawcom prawo do zapłaty zawsze, ilekroć platformy internetowe używają artykułów informacyjnych w całości lub ich obszernych fragmentów. Chcieliśmy jednak, aby używanie nagłówka czy innych części artykułu niechronionych przez prawo autorskie było wciąż dozwolone. Zaproponowaliśmy więc, aby w każdym przypadku, gdy platforma nie jest w stanie udowodnić, że otrzymała licencję na dany tekst bezpośrednio od dziennikarza, który go napisał, wydawca może egzekwować prawa w imię autora. Obecnie wydawcy muszą udowadniać, że mają wyłączne prawo reprezentowania każdego dziennikarza, który dla nich pisze, co potrafi być dość uciążliwe.

Inna kontrowersyjna część legislacji, artykuł 13, dotyczy filtrowania treści. Projektowane prawo zmuszałoby platformy takie jak YouTube do instalowania narzędzi, które gwarantowałyby, że żadne chronione prawem autorskim treści nie są w nich umieszczane. Jak właściwie działają takie filtry?

Przy filtrowaniu treści algorytmy porównują umieszczane w sieci treści z bazą utworów wskazanych przez dysponentów praw autorskich. Jeśli zamieszczany materiał jest podobny do treści zarejestrowanych w bazie danych, platformy blokują jego umieszczenie.

Jednak algorytmy te nie potrafią interpretować kontekstu, w jakim dany utwór jest używany. Na przykład jeśli cytujesz czyjąś pracę – co w jakimś zakresie jest legalne we wszystkich państwach europejskich – algorytm nie jest w stanie odróżnić naruszenia praw autorskich od legalnego cytatu. Sprawa staje się jeszcze trudniejsza, gdy mówimy o prawie do parodii, istniejącym w niektórych państwach europejskich. Aby algorytm mógł rozpoznać, że zamieszczenie takich treści jest legalne, musiałby mieć poczucie humoru. A to jest bardzo dalekie od tego, do czego komputery są dziś zdolne.

W efekcie wszystko, co w ramach prawa autorskiego jest dopuszczalnym wyjątkiem, jest przez filtry po prostu usuwane. Często dotyczy to również dzieł należących do domeny publicznej. Przekonał się o tym niemiecki profesor muzyki Ulrich Kaiser, który umieścił na YouTube’ie należące do domeny publicznej nagrania dawnej muzyki klasycznej. Mimo że było to całkowicie legalne, system rozpoznawania treści YouTube’a natychmiast zablokował te nagrania, zapewne dlatego, że istnieją również chronione prawem autorskim wykonania tych samych utworów, które oczywiście brzmią bardzo podobnie.

Czy w takim razie filtrowanie treści jest w ogóle skuteczne?

Myślę, że Komisja Europejska próbuje wprowadzić ustawą technologię, która nie istnieje. Ogłoszenie w dyrektywie, że platformy powinny używać technologii zdolnych równocześnie usuwać nielegalne treści i pozostawiać legalne treści online, nie sprawi, że taka technologia stanie się faktem. Platformy będą oczywiście używać technologii, które są dostępne, a faktem jest, że nie są one bardzo rozwinięte. Wiara, że algorytmy poradzą sobie ze złożonymi kwestiami prawnymi, to zwykły przesąd.

Co w praktyce oznaczałoby powierzenie algorytmom egzekwowania tej części prawa autorskiego?

Jeśli zgodzimy się, aby prawo autorskie było egzekwowane przez automatyczne algorytmy, to de facto wyrzucimy do kosza wyjątki mające na celu ochronę wolności słowa i skończymy z domeną publiczną. Realnie obowiązywałyby te części prawa autorskiego, które algorytmy są w stanie wyegzekwować, te natomiast, które mają chronić użytkowników, obowiązywałyby tylko na papierze.

Dla mniejszych, europejskich platform obowiązek stosowania algorytmów filtrujących treści jest także problematyczny z innego powodu. Otóż nawet jeśli małe platformy używałyby najlepszych filtrów dostępnych na rynku, te filtry wciąż będą popełniać błędy. Z jednej strony mogą usunąć zbyt wiele, np. treści należące do domeny publicznej, z drugiej nie będą w stanie wychwycić każdego przypadku naruszenia praw autorskich. Ponieważ platformy będą prawnie odpowiedzialne za pomyłki popełniane przez ich filtry, powstanie silna presja na to, by usuwać więcej niż to, co konieczne. Możliwe, że w efekcie dopuszczalne będzie umieszczanie w internecie jedynie materiałów posiadających licencję, co będzie olbrzymim problemem dla kultury fanowskiej i treści wytwarzanych przez użytkowników.

A co oznaczałoby to dla wielkich platform, będących celem tej regulacji?

W wersji tekstu przyjętej przez Radę mowa o tym, że platformy muszą płacić właścicielom praw, chyba że używają filtrów. YouTube i Facebook to jedyne firmy dysponujące odpowiednimi filtrami. Może się okazać, że zaczną sprzedawać je mniejszym platformom europejskim. Propozycja, która miała utrzeć nosa internetowym gigantom, może się stać katalizatorem nowego modelu biznesowego dla tych firm.

Czy w kwestii algorytmów filtrujących treść możliwy jest kompromis?

Jako grupa Zielonych uznajemy, że dla większości twórców ważne jest nie tyle powstrzymanie ludzi przed oglądaniem ich dzieł, ile uczciwe wynagrodzenie. Rozwiązanie, za którym się opowiadamy, to nie jest jakaś radykalna idea Zielonych czy Piratów, lecz propozycja kompromisu sformułowana przez konserwatywnego europosła z Polski Michała Boniego i zaakceptowana przez parlamentarną Komisję Rynku Wewnętrznego. Niestety, podejście to dotąd nie zdobyło większości w Parlamencie.

YouTube nie przejmuje się polskim czy niemieckim prawem autorskim. Stosuje prawo amerykańskie i jedyny sposób, abyśmy mieli większy wpływ na reguły, to wyznaczać je wspólnie, na poziomie europejskim.

Otóż platformy, które wykorzystują informacje umieszczane w internecie przez użytkowników, aby zmonetyzować je np. poprzez targetowaną reklamę, nie mogą udawać, że są neutralne, i muszą uzyskać licencję. Dla przykładu YouTube czerpie zyski z umieszczanej w serwisie muzyki. YouTube analizuje umieszczane utwory, układa je w sekwencje i odtwarza je wraz z ukierunkowaną reklamą. Nie mogą więc twierdzić, że nie wiedzą, co ludzie umieszczają w ich serwisie.

Z drugiej strony żadna platforma nie może być prawnie zobligowana do używania filtrów. W pewnych sytuacjach można domagać się od tych firm zapłaty, ale nie filtrowania treści. Nie zapominajmy, że Europejski Trybunał Sprawiedliwości kilkakrotnie stwierdzał, że obowiązek filtrowania stanowi pogwałcenie praw podstawowych! Narusza on prawa użytkowników do swobody ekspresji i do prywatności, a także podstawowe prawa firm prowadzących działalność gospodarczą.

Kto dziś jest przyjacielem, a kto wrogiem wolności cyfrowych?

Nie uważam, że każdy zwolennik filtrowania treści czy podatku od linków naprawdę chce zniszczyć wolność w sieci. Posłowie Parlamentu Europejskiego są pod olbrzymią presją ze strony kompanii medialnych. Dziennikarze i wydawcy lobbują usilnie w tej sprawie, przekonując, że jeśli prawo nie zostanie przyjęte w oczekiwanym przez nich kształcie, to media informacyjne i wysokiej jakości dziennikarstwo w Europie nie przetrwają. A nie każdy ma wiedzę o tym, jakie katastrofalne skutki przyniósł podatek od linków w Niemczech i Hiszpanii.

W Parlamencie Europejskim za tymi rozwiązaniami opowiada się Europejska Partia Ludowa, podczas gdy Zieloni i radykalna lewica są im przeciwni, opowiadając się za lepszą równowagą między prawami autorskimi a prawami podstawowymi. Natomiast socjaldemokraci są podzieleni, podobnie jak liberałowie i eurosceptycy.

To nie jest klasyczna kwestia różniąca lewicę i prawicę. Dzieli bardziej po liniach pokoleniowych, przy czym młodzi ludzie, którzy wyrastali w świecie z internetem, częściej są krytyczni wobec proponowanych ograniczeń.

Obrońcy prawa do prywatności, tacy jak nieżyjący już Caspar Bowden, ujawnili zagrożenia dla podstawowych praw obywateli europejskich związane z amerykańskimi programami inwigilacji. Pojawiają się pomysły takie jak bezpośrednie połączenie internetowe Europy z Ameryką Łacińską, omijające terytorium Stanów Zjednoczonych, czy częściowe przeniesienie produkcji sprzętu komputerowego do Europy. Czy „suwerenność cyfrowa” to jest sposób na zagwarantowanie wolności cyfrowych w Europie?

Jest olbrzymia różnica między regulowaniem internetu w Unii Europejskiej, co jest ważne, a odcinaniem się od reszty świata. Europejskie regulacje dotyczące internetu, takie jak neutralność sieci czy ochrona danych osobowych, mogą wyznaczać standardy dla całego świata. Dlatego tworzenie wspólnego europejskiego prawa jest tak istotne. Jeśli chodzi o prawo autorskie, jak dotąd Unia Europejska nie zdobyła się na wspólne rozwiązania. Nawet w proponowanej dyrektywie istniałyby wciąż odmienne reguły w każdym kraju, np. odnośnie do tego, co jest traktowane jako parodia czy cytat. Twórcy dyrektywy proponują harmonizację dla posiadaczy praw autorskich i nakładają nowe obowiązki na poziomie europejskim, takie jak filtrowanie treści, ale nie oferują tego samego poziomu ochrony dla użytkowników sieci.

Obecnie wiele firm internetowych w ogóle nie stosuje europejskiego prawa autorskiego. Wyobraźmy sobie, że ktoś spróbuje bronić umieszczonych przez siebie na YouTube’ie treści za pomocą argumentu „usunęli państwo moje wideo, ale ono tak naprawdę było legalne, na mocy polskiego wyjątku dla materiałów edukacyjnych”. Szkopuł w tym, że YouTube nie przejmuje się polskim czy niemieckim prawem autorskim. Stosują prawo amerykańskie i jedyny sposób, abyśmy mieli większy wpływ na reguły, to wyznaczać je wspólnie, na poziomie europejskim.

Przykładem może być rozporządzenie o ochronie danych osobowych (RODO), które weszło w życie w maju 2018. Mimo że to prawo ma swoje wady, większość firm amerykańskich, a ostatecznie również większość firm chińskich, będzie się do niego dostosowywać, ponieważ rynek europejski jest zbyt duży, by go ignorować. To samo może dotyczyć neutralności sieci.

Natomiast musimy bardzo uważać, aby nie „bałkanizować” internetu, budując mury między siecią w Europie a resztą świata. Wartością internetu jest jego globalny zasięg. Powinniśmy wspierać tworzenie globalnych reguł opartych na respektowaniu praw podstawowych, a nie tylko chronić się przed zewnętrznymi wpływami.

Nie byłabyś zatem entuzjastką utworzenia europejskiej chmury obliczeniowej?

Nie ma nic złego w idei europejskiej chmury, pytanie, czemu ona służy i czy wciąż można komunikować się z innymi miejscami na ziemi. Stworzenie europejskiej chmury i swobodnego przepływu danych w obrębie Unii jest OK. Ale reguły, które ustalamy dla internetu, powinny mieć ambicję wskazywania kierunku innym krajom. Unia Europejska powinna również z zainteresowaniem spoglądać na prawa cyfrowe rozwijane w innych częściach świata, jak Indie czy Meksyk.

Ruch na rzecz obywatelstwa cyfrowego, w tym partie Piratów, odnosi większe sukcesy w powstrzymywaniu złych rozwiązań niż w narzucaniu własnych. Zatrzymaliśmy dyrektywę patentową w 2005 roku. Zatrzymaliśmy ACTA w 2012 roku. Dyrektywa o prawach autorskich oczekuje na ostateczne głosowanie w Parlamencie i złe propozycje wciąż mogą być zatrzymane. Niezależnie od rozstrzygnięcia tej sprawy, jaka będzie następna walka?

Organizacje i ruchy broniące praw obywatelskich nie mają takich środków jak wielkie korporacje. Nie mamy również tych samych ugruntowanych relacji z najpotężniejszymi kręgami politycznymi jak przemysł rozrywkowy. Dlatego jesteśmy w defensywie.

Najlepszym sposobem na zmianę jest zmiana w kulturze, przekonanie ludzi, że bycie otwartym i gotowym do dzielenia się jest dla nich korzystne. Ogólnie rzecz biorąc, konsumenci nie wydają dziś wcale mniej pieniędzy na kulturę. Na przykład w branży muzycznej ludzie wydają mniej na nagrania, ale więcej na koncerty, w przypadku których muzycy mają większy udział w dochodach.

Wielu twórców buduje dziś swoje kariery na zasadzie otwartości, używając Creative Commons i innych sposobów swobodnego dzielenia się. A ludzie wciąż są gotowi wspierać ich i im płacić. Powinniśmy docenić, że ludzie chcą korzystać z kultury i wspierać twórców, i stwarzać im do tego możliwości.

Co partie Piratów mają do zaoferowania Europie?

W sercu pirackiej wizji polityki jest zmiana kulturowa. Piraci interesują się przemianami społecznymi towarzyszącymi rewolucji cyfrowej, tak jak było z socjaldemokratami i rewolucją przemysłową czy Zielonymi i zmianą klimatu. Naszym celem nie jest cofanie zegara, jak chciałyby niektóre partie establishmentu. Nie demonizujemy technologii cyfrowych, lecz dostrzegamy w nich nowe możliwości, zarazem uznając, że potrzebne są nowe instytucje społeczne, aby nowe technologie działały dla dobra ludzi, a nie jako narzędzia inwigilacji.

Dlatego kładziemy taki nacisk na dobra wspólne. Wspieramy wolne i otwarte oprogramowanie czy sieci zarządzane przez społeczność. Mamy w dziedzinie technologii cyfrowych podobne propozycje jak Zieloni w dziedzinie energii. Tak jak istnieją spółdzielnie energetyczne, tak potrzebujemy kooperatyw w dziedzinie infrastruktury cyfrowej, aby technologia była w rękach ludzi, a nie ponadnarodowych korporacji czy autokratycznych rządów. To jest w skrócie piracka wizja przyszłości: technologia cyfrowa pod kontrolą społeczeństwa.