Prawo i Sprawiedliwość wygrało polskie wybory parlamentarne 25 października, spychając PO i PSL do opozycji po 8 latach rządów i wypychając lewicę z Sejmu. Historia na tym jednak się nie kończy. Polska scena polityczna podlega przekształceniom. Pojawiły się partie zmiany, zmieniały się również partie parlamentarne. Wyborczynie i wyborcy uznali, że czas przełożyć swe narzekania na głosy. Zieloni będą musieli wyciągnąć z tych zmian wnioski i zdecydować o przekazie na przyszłość.

Centroprawicowa Platforma Obywatelska oraz Polskie Stronnictwo Ludowe usiłowały przekonać nas do tego, byśmy nie narzekali. Nad Wisłą nastać miał nowy „złoty wiek”. To tej tezy partie przekonywały tak skutecznie, że wybory wygrał ich największy wróg, Prawo i Sprawiedliwość.

Ktoś mógłby się zastanowić, dlaczego narzekanie miałoby mieć jakiś wpływ na wybory polityczne. Uważam, że stanowi ono klucz do zrozumienia zmian politycznych, jakie w tym roku zaszły w Polsce.

Dwa światy

To prawda, że da się zauważyć zmiany na lepsze. Wzrost PKB w ostatnich latach robił wrażenie, podobnie jak kolejne kilometry dróg czy stopniowo spadające bezrobocie.

Za tymi statystykami kryje się jednak nieco mniej różowa rzeczywistość niestabilnego rynku pracy. „Umowy smieciowe” są wręcz epidemią wśród młodych ludzi. Część z nich nie ma przez to dostępu do bezpłatnej opieki zdrowotnej, nie odkłada również na własne emerytury.

Umowy pozakodeksowe, przeznaczone w zamierzeniu dla wolnych zawodów (np. dziennikarstwa) w skrajnych wypadkach są wykorzystywane do zatrudniania pracownic i pracowników handlu wielkopowierzchniowego czy osób sprzątających. Inspekcja pracy pozbawiona jest skutecznych narzędzi, umożliwiających skuteczną walkę z tym problemem. Nawet ci szczęśliwcy, którzy załapali się na oskładkowaną pracę nie mają często dostatecznych środków do założenia rodziny czy ustabilizowania swoich warunków mieszkaniowych. Jako że budownictwo komunalne na wynajem nie jest szczególnie rozwinięte, jedynym wyborem pozostaje wieloletni kredyt mieszkaniowy. Wielu młodych nie ma dostępu nawet i do tej opcji.

Innym, ważnym elementem polskiej układanki politycznej są fundusze unijne. Obsesją większości polityków stała się jednoczesna walka o jak największą ilość pieniędzy z UE i jak najmniejszy wpływ unijnych instytucji na politykę wewnętrzną w kraju. Tak jak swego czasu PO chciała przeznaczyć część środków mających iść na kolej na drogi, tak teraz PiS będzie usiłował wymigać się z jakichkolwiek ambicji względem zmniejszania emisji gazów cieplarnianych.

Fundusze unijne stanowiły fundament narracji o “złotym wieku”. Partia premiera Donalda Tuska (zastąpionego przez Ewę Kopacz) wynegocjowała ich całkiem sporo i postanowiła wykorzystać je jako wehikuł do rozwoju kraju. Przez jakiś czas ta technokratyczna wizja rozwoju działała nieźle – szczególnie w połączeniu z uznaniem głównej partii opozycyjnej (PiS) za „nieodpowiedzialnych populistów”, którzy temu rozwojowi zagrożą. Po katastrofie lotniczej w Smoleńsku w roku 2010, kiedy to zginęła spora część polskiej elity politycznej (w tym prezydent Lech Kaczyński) malowanie partii jako zagrożenia dla liberalnej demokracji stało się jeszcze prostsze.

Zmiany na scenie

W zeszłym roku pojawiły się jednak pierwsze problemy. W jesiennych wyborach samorządowych PO straciła nieco gruntu na rzecz ruchów miejskich. Okazało się, że dla rosnącej części elektoratu koncepcja rozwoju rozumianego jako wyrzucanie publicznych pieniędzy na stadiony czy betonowanie każdego możliwego kawałka przestrzeni publicznej wydaje się anachroniczna.

Póki jednak to niezadowolenie ograniczało się do szczebla lokalnego wydawało się, że PO będzie w stanie zmodyfikować swój program i narrację. Premier Kopacz zdecydowała się jednak mówić to samo co zwykle, tylko bardziej. Ograniczenia tej strategii szybko zaczęły być widoczne gołym okiem.

Zadajmy sobie parę pytań. Jak długo będziesz w stanie mówić ludziom, że wszystko idzie w dobrym kierunku? Że każda możliwa decyzja Twojego rządu była słuszna? Czy masz pewność, że chwalenie się dajmy na to budową nowego mostu w małym miasteczku, z którego uciekają młodzi i w którym nadal obserwuje się wysokie poziomy strukturalnego bezrobocia to dobry pomysł? Skąd pewność, że mówienie o miliardach euro zdobytych na „dojeniu brukselki” zrobi wrażenie na kimś, czekającym w długiej kolejce do lekarza? I czy naprawdę na tym tle broni się teza, że to ekopolityka jest abstrakcyjną ideą, oderwaną od codziennych doświadczeń zwykłych ludzi?

Cóż, tak mniej więcej wyglądała strategia PO w tym roku. Jej kulminacją była orgia samozadowolenia ubiegającego się o reelekcję na urząd prezydencki Bronisława Komorowskiego. Tak skutecznie dowodził on, że wszystko jest w porządki i że PiS chce się tylko kłócić i narzekać, że z pozycji sięgającej 40 punktów procentowych przewagi nad swym najbliższym konkurentem spadł do poziomu przegranego w drugiej turze z młodym europosłem Prawa i Sprawiedliwości – Andrzejem Dudą.

Duda nie musiał robić za wiele – starczyło, że się uśmiechał i pokazywał, że ma jakieś pomysły. Dowodził, że zmiana jest konieczna i że chce, by objęła również Pałac Prezydencki. Po niespodziewanym sukcesie rockmana Pawła Kukiza, który w pierwszej turze wyborów zdobył przeszło 20% głosów, Komorowski wpadł w panikę i ogłosił referendum, dotyczące między innymi wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) w wyborach parlamentarnych. Było to główne hasło wyborcze Kukiza.

Rezultat tego zwrotu był oczywisty – żadnego dodatkowego poparcia nie zdobył, ale za to jego narracja o tym, że jest gwarantem stabilności trafiła do kosza. Choć próbował pokazać, że ma pewne pomysły na poprawę sytuacji ludzi młodych w Polsce, popełniał przy tym mnóstwo gaf – tak jak wtedy, gdy spytany przez młodzieńca o to, jak jego zarabiająca niewielką pensję siostra ma mieć szansę na własne mieszkanie odparł, że powinna zmienić pracę.

Uprzeć się i przegrać

Można by sądzić, że klęska tego kalibru spowoduje otrzeźwienie Platformy. Nic podobnego. Robiła wszystko by dowieść, że ignorowane przez nią problemy społeczne nie istnieją. Gdy Duda mówił w trakcie przemówienia inaugurującego jego prezydenturę przed parlamentem o głodnych dzieciach towarzyszyły mu uśmiechy i buczenie ze strony części posłów.

Jarosław Kaczyński i jego partia postanowiły zmienić swój radykalny wizerunek i jednocześnie skorzystać z rosnącego niezadowolenia wśród młodych ludzi, często nie pamiętających ich kontrowersyjnych rządów w latach 2005-2007. Usiadł na tylnym siedzeniu i pozwolił wpierw Dudzie, a następnie kandydatce PiS na urząd premiera, Beacie Szydło, pokazać odświeżoną, bardziej umiarkowaną twarz swej formacji.

Kopacz zdecydowała się tymczasem na kompletnie nietrafioną kampanię. Mimo gorzkiej porażki w wyborach prezydenckich, kiedy to zajmowała się przede wszystkim „straszeniem PiSem”, postanowiła je kontynuować do oporu. Straszenie to doszło do poziomów, które poważnie utrudniać zaczęły komunikowanie partii jej dotychczasowych sukcesów – nie mówiąc już o planach na przyszłość. Najbardziej jaskrawym tego przykładem była konwencja partyjna, na której Kopacz ogłaszała program Platformy. W trakcie przemówienia wspomniała o niskim, 10-procentowym podatku dochodowym, który następnie musiała tłumaczyć przez pół tygodnia. Okazało się, że nie chodziło o podatek liniowy, ale o najniższą stawkę progresywnego.

Straszenie elektoratu było przeciwskuteczne – tym bardziej że okazało się, że kampania szybko zaczęła się toczyć wokół konkretnych postulatów społecznych i ekonomicznych. PiS zdominował ją pomysłem na 500 złotych na dziecko (od drugiego w wypadku rodzin zamożnych, pierwszego – ubogich), opodatkowanie banków i sklepów wielkopowierzchniowych czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku.

Choć tematy bieżące odgrywały pewną rolę w debacie politycznej w trakcie kampanii to poza kryzysem migracyjnym żaden z nich nie zakorzenił się w niej na dłużej. Choć PO straszyła zaostrzeniem prawa aborcyjnego przez PiS czy homofobią tej partii kwestie światopoglądowe tym razem pozostały w dużej mierze na uboczu. Części ugrupowań udało się wypromować swoje pomysły, które pojawią się w dalszej części tego tekstu. Fakt, że odbyła się tylko jedna debata telewizyjna z udziałem wszystkich ośmiu komitetów ogólnopolskich nie pomógł w uporządkowaniu dyskusji.

Również tematyka europejska nie przebiła się zbyt mocno. Wkrótce będziemy mogli obserwować nieco bardziej asertywne stanowisko polskiego rządu w kwestiach migracyjnych czy klimatycznych. Zapomnijmy o jakichkolwiek gestach wobec Moskwy, wypatrujmy za to prób ponownego ocieplenia stosunków z Pragą, Bratysławą czy Budapesztem, które będą mieć na celu walkę z działaniami, które PiS uważać będzie za „niszczące polską gospodarkę” czy zbliżających Unię do federacji, a nie „unii państw narodowych”.

Partie zmian

Gdy przekaz PO okazał się (co było widoczne w dyskusjach telewizyjnych) niezbyt przekonujący szybko okazało się, że elektorat chciał czegoś innego – sił politycznych, narzekających nie na oponentów, ale na aktualną sytuację w kraju. Spora część (a dokładnie 37,6%) zagłosowała na PiS – wyraźnie więcej niż na PO (24,1%). Partia Kaczyńskiego wygrała w większości województw, a nawet w Warszawie. Równie sporo osób zdecydowało się jedna postawić na mniejsze partie.

Przepływy poszły w dwie strony. Jedną z nich była prawicowa negacja status quo i chęć daleko posuniętej zmiany w kraju. Ta część elektoratu postawiła na ruch Kukiz’15, którego lider był dumny z faktu, że nie ma on programu (jego zdaniem tego typu dokumenty to stek kłamstw) i którego połączyły hasła większościowego systemu wyborczego, obniżania podatków i odmowy udziału w unijnej polityce klimatycznej. Starczyły one na zdobycie 8,8% głosów.

Podobne postulaty miała Partia KORWiN pod przewodem kontrowersyjnego europosła, Janusza Korwina-Mikkego. Walcząc o podobny elektorat z wynikiem 4,8% niemal weszła do Sejmu. Warto odnotować, że te dwie partie łącznie zdobyły przeszło 14% poparcia z programem bardziej na prawo niż ten Prawa i Sprawiedliwości. W najmłodszym segmencie elektoratu (18-29) ich udział był jeszcze wyższy – według badania exit poll wyniósł prawie 37%!

Bardziej liberalna część elektoratu zdecydowała się poprzeć .Nowoczesną – nowe, centrowe ugrupowanie ekonomisty, Ryszarda Petru. Udało się mu zdobyć zaufanie wykształconej, wolnorynkowej części wyborczyń i wyborców, rozczarowanych odejściem PO od gospodarczego neoliberalizmu. Petru silnie akcentował postulat płaskiego podatku PIT, CIT i VAT na poziomie 16%, przez co narażał się na ataki związane z ryzykiem pogorszenia sytuacji osób najuboższych. Walczył z górniczymi i nauczycielskimi związkami zawodowymi oraz ich uprawnieniami, które uznaje za przywileje. Dało to mu 7,6% głosów. W dużych miastach wyniki były jeszcze lepsze – w Warszawie udało mu się z wynikiem 13,4% zająć trzecie miejsce.

Na innej flance politycznego spektrum byliśmy świadkami narodzin Partii Razem, którą powołały do życia aktywistki i aktywiści różnych organizacji lewicowych, takich jak Młodzi Socjaliści, część osób zaangażowanych w ruchy miejskie oraz politycznych debiutantów. Znaczenie Razem wzrosło po debacie telewizyjnej, na której dobrze wypadł reprezentant ich kolektywnego przywództwa, Adrian Zandberg. Jasno wyłożył jej lewicowe pryncypia, takie jak walka z unikaniem podatków przez wielkie korporacje czy z ksenofobicznymi komentarzami wobec uchodźczyń i uchodźców.

W efekcie Razem z wynikiem 3,6% przekroczyło trzyprocentowy próg wyborczy. Oznacza to, że partia ta będzie mogła liczyć na publiczne pieniądze na swoje działanie, dając szansę na wzmocnienie organizacji i dalsze promowanie swoich postulatów. Jej postulaty w większości zdają się realizować marzenie o „staroświeckiej socjaldemokracji”, ale w Polsce brzmią niemal jak „komunizm”, jak chociażby 75-procentowa stawka podatkowa na dochody milionerów.

“Stara lewica” wyrzucona z parlamentu

Nagły wzrost znaczenia lewicowej konkurencji był widziany w środowiskach związanych z bardziej centrolewicową Zjednoczoną Lewicą jako nóż w plecy. Obecność dwóch lewicowych formacji na scenie politycznej, nawet jeśli w dużej części reprezentują odmienne elektoraty, uważana jest za sprzyjająca dzieleniu głosów, mimo iż np. Razem zdobyło ich całkiem sporo w najmłodszym elektoracie, uważającym ZL za formację niewybieralną.

Dlaczego? Pomimo promowania na listach wyborczych szeregu młodych twarzy (liderzy Partii Zieloni, Adam Ostolski oraz Małgorzata Tracz byli liderami odpowiednio w Szczecinie i Wrocławiu) i wyboru Barbary Nowackiej jako kandydatki na premiera, ZL na swym pokładzie nadal miało dwóch kontrowersyjnych polityków – byłego premiera Leszka Millera oraz lidera Twojego Ruchu, Janusza Palikota.

Innym problemem był brak emocjonalnego przekazu, przez co koalicja wypadła z parlamentu. Osie sporu w tegorocznych wyborach były dość wyraźne – PO była partią status quo, PiS – konserwatywnej zmiany. Kukiz’15 i KORWiN postawiły na walkę z establishmentem, .Nowoczesna chciała być liberalnym głosem w parlamencie, Razem z kolei postanowiło odwoływać się głównie (choć nie wyłącznie) do młodych ludzi doświadczających śmieciowego zatrudnienia.

ZL zawiodła na linii zaprezentowania spójnej, odmiennej narracji. Opowieść Zielonych o walce na rzecz energetyki odnawialnej czy zielonych miejsc pracy przebijała się na szczeblu lokalnym, nie była jednak konsekwentnie prezentowana przez całą koalicję. Część SLD wysyłała zresztą swojemu elektoratowi bardziej prowęglowe sygnały. W efekcie, z wynikiem 7,55% nie udało się sforsować 8-procentowego progu dla koalicji. Po raz kolejny Sejm obędzie się bez obecności Zielonych.

Przyszłość należy do…

Co czeka nas w najbliższym czasie? Z pewnością możemy się spodziewać przetasowań na lewo od centrum. Warto obserwować, czy poszczególne, tworzące do tej pory ZL partie pójdą własnymi drogami, czy też wręcz przeciwnie – wzmocnią współpracę i stworzą nową formację. Otrzymywać będą wsparcie z funduszy publicznych, więc mają szansę na przetrwanie w tej czy innej formie.

Z jednej strony perspektywy sił progresywnych nie wydają się najlepsze. Będąc poza parlamentem trudniej im będzie o zainteresowanie mediów. PO może zdecydować się na ich trwałą eliminację, przesuwając się nieco śmielej na pozycje światopoglądowego liberalizmu i flirtowania z niektórymi centrolewicowymi pomysłami gospodarczymi.

Jest też szansa na inny, znacznie lepszy dla nich scenariusz. Platforma może rozpaść się – będąc pojemną partią władzy bez ideowego kręgosłupa może okazać się aż nadto widoczne po jej utracie. Bardziej konserwatywna część partii może blokować jej skręt w prawo, a nawet oddzielić się i wspierać rząd Beaty Szydło.

Inną ważną zmienną jest to czy PiS – pierwsza po transformacji partia, która zdobyła samodzielną większość w Sejmie – realizować będzie swe przedwyborcze obietnice gospodarcze. Jeśli PiS nie wprowadzi ich w życie część jego elektoratu może się nim rozczarować.

Niewykluczony jest również scenariusz, w którym część partii i jej mniejszych sojuszników zacznie chcieć wprowadzenia jeszcze bardziej niż do tej pory konserwatywnych światopoglądowo regulacji, np. względem aborcji czy in vitro. Jako że PO przez dłuższy czas była podzielona w tych kwestiach (część formacji zagłosowała nawet przeciw własnemu pomysłowi na regulację związków partnerskich) daje to pewne szanse lewicy.

Jedno jest pewne – nigdy nie zmuszajcie już do wiary w to, że wszystko w naszym kraju działa jak w szwajcarskim zegarku. Nigdy. Jeśli zabroni się nam narzekać jesteśmy w stanie nawet obalić własny rząd. Pozwólcie nam zatem zrzędzić a kto wie, czy choć części z nas to zrzędzenie nie skłoni do myślenia o lepszej Polsce.

Zieloni szukają

Aktualna sytuacja stanowi wyzwanie również dla Zielonych. Po okresie rozwoju w latach 2013-2014 w formacji doszło pod koniec zeszłego roku do rozłamu. Część osób powiązanych wcześniej z Młodymi Socjalistami zdecydowała się utworzyć Razem twierdząc, że startowanie w wyborach jako Zieloni jest w polskich warunkach samobójstwem. Zieloni postanowili tymczasem wziąć udział w negocjacjach nad powstaniem Zjednoczonej Lewicy, które dobywały się pod patronatem związków zawodowych.

Przyszłość centrolewicy pozostaje niepewna. Istnieje ryzyko, że rozpadnie się podobnie jak project Lewicy I Demokratów po roku 2007.

Nie można wykluczyć trudnego dialogu z Razem. Dialogu trudnego choćby z powodu osobistych animozji wokół odejścia części działaczy z Zielonych do nowego projektu. Sympatia części szeregowych działaczy Razem dla energetyki atomowej czy GMO również uważana jest za problem. Wpływ Zielonych na program ZL w tych dwóch kwestiach był bardzo widoczny.

Udział Zielonych w ZL wydawał się pragmatyczny. Brak mandatów w Sejmie może oznaczać chęć obrania innej strategii. Czy partia powinna skupić się bardziej na swych postulatach ekologicznych, które odróżniają ją od innych formacji lewicowych, czy może jest to samobójczy pomysł w kraju, w którym stan środowiska nie jest uznawany za temat polityczny?

Czy są w stanie wymanewrować z lewej flanki Razem, czy może powinni próbować zakorzenić się w nieco innej części elektoratu i stać się bardziej „mieszczańscy”? Czy – jeśli na taki krok się zdecydują – będą w stanie być formacją bardziej atrakcyjną dla klasy średniej niż partia Ryszard Petru, obiecująca neoliberalne niebo dla wszystkich pracowników ponadnarodowych korporacji z kredytami mieszkaniowymi?

Oto stojące przed Zielonymi dylematy. Już wkrótce będą mieć co najmniej jednego nowego lidera, jako że Adam Ostolski zadeklarował, że nie będzie ubiegał się o reelekcję. Ciekawie będzie patrzeć, na jakie kroki zdecyduje się ta partia.