Wedle globalnych badań żaden zawód nie cieszy się niższym poziomem zaufania niż politycy[1] – nawet bankierzy i specjaliści od reklamy budzą więcej ufności. Dziennikarze rzadko kiedy wypadają w tego typu zestawieniach lepiej. Niektórzy sądzą, że poradzimy sobie bez nich. Postęp technologiczny zdaje się wskazywać na to, że taki scenariusz staje się technicznie możliwy. Część populistycznych polityków żywi się tą nieufnością. Zajmujący się kwestiami filozofii politycznej Jan-Werner Müller ostrzega, że taka postawa podmywa fundamenty demokracji. Kluczem do jej zdrowia nie jest pozbycie się polityków i dziennikarzy, lecz budowa i podtrzymanie funkcjonowania otwartego, kreatywnego i dynamicznego społeczeństwa obywatelskiego.

Green European Journal: Określasz partie polityczne i media mianem „infrastruktury krytycznej dla demokracji”. Co przez to rozumiesz?

Jan-Werner Müller: Chodzi tu o podstawowe prawa polityczne – prawo do zgromadzeń, wolność słowa, stowarzyszenie się – a także o rolę, którą różnego rodzaju siły pośredniczące, takie jak partie polityczne i media, odgrywają w ich wykorzystywaniu oraz, w szczególności, we wzmacnianiu efektów ich używania. Są niczym infrastruktura fizyczna, umożliwiająca obywatelom kontakt z innymi oraz to, by kontaktowano się z nimi.

Jaki jest zatem wkład partii do tego procesu?

Oferują one reprezentację społeczną, w szczególności zaś ujście dla występujących w nim konfliktów i podziałów. Nie reprodukują ich przy tym w sposób mechaniczny – to znacznie bardziej dynamiczny i kreatywny proces. Partie, jak stwierdziła teoretyczka polityki, Nancy Rosenblum, w świadomy sposób generują konflikt. Można tu rzecz jasna argumentować, że podobnie robią ruchy społeczne, ale też wiele innych podmiotów. Różnica polega na tym, że celem partii jest przejęcie władzy.

Te dynamiki nie są wcale wykluczające się – ruchy społeczne wpływają na partie, czasem zresztą zakładają własne – ale same partie polityczne jako takie pozostają ważniejsze, niż nam się często wydaje. Wielu badaczy, szczególnie tych o lewicowych poglądach, cechuje antypartyjne podejście. Uważają, że ze swej natury są one niereprezentatywne i potencjalnie oligarchiczne, przyczyniają się do pogłębiania nierówności – i tak dalej. W niektórych krajach opinia publiczna podziela te opinie, nierzadko nie bez powodu. Nowoczesna demokracja reprezentatywna nie może jednak istnieć bez odpowiednio funkcjonujących partii politycznych.

Co rozumiem przez „odpowiednie funkcjonowanie”? Powinny one zapewniać zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny pluralizm. W idealnym scenariuszu wewnątrzpartyjny pluralizm powinien być regulowany tak, by zapewnić jego określony poziom. Nie chodzi o nieskończony pluralizm, wszak ludzie wstępują do partii dlatego, że podzielają pewien zestaw wartości. Żadna zasada nie jest jednak możliwa do prostego przełożenia na rzeczywistość. Nawet, gdy podzielamy pewne przekonanie na temat wolności czy ochrony środowiska wciąż pozostaje jeszcze sporo do przedyskutowania w kwestii tego, w jaki sposób realizować wartości w specyficznych kontekstach, gdzie dochodzi do kolizji różnych norm czy jakiego typu kompromisy pozostają dopuszczalne.

Partie polityczne oferują reprezentację społeczną, w szczególności zaś ujście dla występujących w nim konfliktów i podziałów.

Zaletą tego typu procesów jest fakt, iż uczestniczące w nich osoby przywiązują się do myśli, że w wypadku porażki wciąż mogą zaakceptować rezultat działania. Jako że kierowano się uznanymi procedurami, a każda chętna osoba miała szansę wyrazić swoje zdanie, mogą one przyznać, że być może to kto inny miał w danym sporze rację. Odmowa zaakceptowania wyników amerykańskich wyborów prezydenckich przez Donalda Trumpa i towarzyszące jej wydarzenia pokazują, jak istotną rolę w demokracji odgrywają przegrani. Pamiętajmy też o tym, że wewnętrzne debaty umożliwiają zaprezentowanie nowych perspektyw, konfrontację z dowodami empirycznymi oraz pozwolenie ludziom na mówienie o ich doświadczeniach życiowych. Nic z tego nie jest możliwe w partiach wodzowskich.

W wielu krajach mogliśmy w ostatnich latach zaobserwować wstrząsy na tamtejszych scenach politycznych. Formacje, takie jak włoski Ruch 5 Gwiazd, coraz częściej określają się jako ruchy społeczne. Co pojawianie się tego typu ugrupowań mówi nam o dzisiejszej demokracji?

Pojawianie się nowych aktorów i instytucji jest co do zasady dobrą rzeczą. Niektórzy lubią narzekać, że na scenie mamy zbyt wielu starych graczy, system jest zabetonowany i mamy do czynienia z „kryzysem reprezentacji”. Z drugiej strony słyszeliśmy o kryzysie również wtedy, gdy sporą popularność zdobywać zaczęły Podemos w Hiszpanii czy SYRIZA w Grecji. Oskarżano je o bycie „niebezpiecznymi wichrzycielami”. Można się zatem zastanawiać cóż nie jest kryzysem reprezentacji? Sytuacją problematyczną określa się zarówno zmiany, jak i ich brak. W teorii dostateczny poziom otwartości systemu, umożliwiający wejście nowych graczy, jest zjawiskiem pozytywnym. Choć słyszeć będziemy narzekania na uwiąd partii masowych to procesy te nie oznaczają, że z demokracją od razu dzieje się coś złego.

Należy jednak zaznaczyć, że części z tych „partii-ruchów” brakuje przestrzeni na pluralizm i przejrzystość w ich strukturach wewnętrznych. Niektóre wierzą w coś, co socjolog polityki, Paolo Gerbaudo, określa mianem „partycypacjonizmu”. Podkreśla on rolę aktywnego zaangażowania bazy członkowskiej – szczególnie w sieci. Niełatwo czasem jednak ocenić, w jaki właściwie sposób podejmowane są decyzje i co tak naprawdę oznaczają te wszystkie kliknięcia. W efekcie nie wiadomo jaką rolę odgrywać mają osoby zaangażowane w ruch – poza wspomnianym klikaniem i słuchaniem „wielkiego przywódcy”.

W innych przypadkach nazywanie się mianem ruchu to czysta zagrywka PR-owa. Gdy Sebastian Kurz wymyślał na nowo Austriacką Partię Ludową określił ją mianem ruchu – tyle że to wciąż ta sama partia, co najwyżej mocniej podległa swojemu przywódcy. La République En Marche Emmanuela Macrona to też partia. Nie ma żadnego argumentu za tym, by określać ją mianem ruchu społecznego. Ruch 5 Gwiazd we Włoszech to bodaj najbardziej radykalna próba zerwania tak z tradycyjnie pojmowaną partyjnością, jak i systemem medialnym (które są przez jego założyciela, Beppe Grillo, zawsze określane mianem skorumpowanych), tyle że sam coraz bardziej przypomina zwykłą partię. Możemy w tym fakcie odnaleźć tak dobre, jak i złe strony, ale przede wszystkim potwierdza on to, że robiący najwięcej szumu wokół nazywania się ruchem najczęściej kończą jako typowa partia polityczna.

Więzy społeczne, które niegdyś trzymały partie w ryzach, nie są już tak silne jak kiedyś. Czy partie polityczne mogą jeszcze w ogóle odzwierciedlać różnorodność współczesnego społeczeństwa?

Nie ma wątpliwości, że zestaw zachodzących zmian społecznych mieć będzie konsekwencje dla partii i systemów politycznych, jak również samej ich formy. Wiara w powrót sytuacji z lat 50. i 60. XX wieku, kiedy to tożsamości społeczne znacznie łatwiej niż dziś przekładały się na partie masowe nie jest szczególnie produktywna. To takiego stanu rzeczy nie ma już odwrotu.

Zmieniać się dziś mogą formy zaangażowania – ludzie nie są już dożywotnimi członkami partii jak dawniej. Deklaracje o tym, że w partiach nie ma już żadnego życia byłyby jednak czymś przedwczesnym. Gdyby ktoś powiedział 15 lat temu, że lewicowa partia Jeana-Luca Mélenchona, La France Insoumise, będzie mieć pół miliona sympatyków (odstawiając na bok kwestię tego, co to właściwie oznacza) albo że taką liczbę członków osiągnie Partia Pracy w Wielkiej Brytanii za Jeremy’ego Corbyna to byłoby to trudne do uwierzenia. W ludziach wciąż istnieje chęć zapisywania się do partii i zaangażowania – w ten czy inny sposób – w ich działanie.

Wróćmy do kwestii infrastruktury krytycznej. Czy systemy polityczne powinny zwracać więcej uwagi na regulowanie definicji partii politycznych po to, by zachowywać zdrową, pluralistyczną demokrację?

Sporo zależy od finansowania. Europejczycy lubią patrzeć z góry na USA uznając, że wydawanie 14 miliardów dolarów na kampanię na szczeblu federalnym jest obsceniczne. Patrząc jednak na to, jak poszczególne państwa na kontynencie regulują swe własne systemy, nie zawsze jest wiele lepiej. Kwoty mogą być mniejsze ale wciąż mamy tu do czynienia z nierównością, nieuczciwymi regułami i szemranymi pieniędzmi. Popatrzmy na odpisy podatkowe, które oznaczają, że osoby ubogie efektywnie subsydiują preferencje polityczne bogatych. Moją propozycją jest wsłuchanie się w głos szeregu uczonych i polityków i wprowadzenie powszechnego bonu o równej wartości, który osoba go posiadająca mogłaby wykorzystać do wsparcia finansowego dla demokratycznej infrastruktury krytycznej.

W jaki sposób media – w szczególności te tradycyjne – kształtują życie polityczne?

Systemy medialne są zróżnicowane, dlatego nie w każdym przypadku ich infrastruktura krytyczna jest do siebie podobna. W wypadku Zjednoczonego Królestwa BBC odróżnia się od silnie skomercjalizowanego otoczenia, które z kolei wygląda jeszcze inaczej niż krajobraz medialny w krajach, w których doszło do znaczącej redukcji pluralizmu, jak na Węgrzech czy – do pewnego stopnia – w Polsce. Tak czy owak jednym podstawowych obowiązków dziennikarstwa jest informowanie obywateli o perspektywach, przyjmowanych przez poszczególne partie oraz, do pewnego stopnia, również ich ocenianie.

Nie jest czymś jednoznacznie złym zajmowanie określonego stanowiska przez dziennikarzy i media, w których pracują. Zapominamy o tym, że wiele partii socjalistycznych miało niegdyś własne gazety, a spora część ich liderów wywodziła się nie ze związków zawodowych, lecz z redakcji. Wyrażanie opinii nie musi oznaczać wymyślania nieprawdy, jak w wypadku amerykańskiego Fox News, lecz interpretowanie i informowanie o świecie z pewnego punktu widzenia. Póki wszyscy z grubsza wiedzą co dostają, skąd dana informacja się bierze i dlaczego jest ona omawiana pod danym kątem nie ma w tym niczego zdrożnego. Wciąż pozostawia to wiele przestrzeni dla regulacji, takich jak zapobieganie nawoływaniu do przemocy, rozprzestrzenianiu dezinformacji czy stygmatyzacji określonych grup (jak czynią to dziś prawicowi populiści). Reguły te mogą współistnieć z otwartym systemem, znacznie lepiej niż dziś prezentującym kreatywny i dynamiczny wymiar demokracji.

Media społecznościowe – w przeciwieństwie do tych tradycyjnych – oferują bezpośredni kontakt między użytkownikami a politykami, komentatorami i liderami opinii. W jaki sposób zmieniają one demokrację?

To wciąż przestrzenie kontaktu zapośredniczonego – tyle że w bardzo nieprzejrzysty sposób. Z pozoru wygląda to tak, że mamy do czynienia z relacją bezpośrednią, co zachęca do stawiania tezy o powiązaniach między mediami społecznościowymi i populizmem, ale ta bezpośredniość to tylko iluzja. Media społecznościowe, podobnie jak te tradycyjne, są pośrednikami – również i one tworzą zatem część infrastruktury krytycznej dla naszych demokracji. Rzecz jasna zawsze deklarują, że ich jedynym działaniem jest „łączenie ludzi”, że nie zabierają głosu i czują się bardzo niekomfortowo, gdy kasują konto prezydenta Stanów Zjednoczonych. Stojąca za mediami społecznościowymi technologia, podobnie jak infrastruktura fizyczna, może jednak zostać wykreowana na różne sposoby. Modele biznesowe i umożliwiające je algorytmy, wpływające na funkcjonowanie tych mediów miały silnie niszczący efekt na debatę publiczną. Są dziś niczym czarne skrzynki. Choć wizja zupełnej przejrzystości to ułuda, to osoby badające te systemy muszą być zdolne do ich zrozumienia – po to, by móc ocenić efekty ich upowszechnienia oraz to, co może i powinno zostać w nich zmienione.

Mając to wszystko na uwadze byłbym ostrożny z twierdzeniem, że media społecznościowe są ze swej natury szkodliwe dla demokracji. Niosą ze sobą kreatywność i otwartość, sporo da się również powiedzieć na temat poszerzania przez nie dostępu do różnych możliwości. Rzecznikom danych spraw pozwalają też poruszać tematy, które w przeciwnym wypadku zostałyby zamiecione pod dywan.

#MeToo czy #BlackLivesMatter mogły się rozprzestrzenić na taką skalę tylko dzięki mediom społęcznościowym.

Trudnym pytaniem jest z kolei to, w jaki sposób przejdziemy od większej reprezentacji w mediach społecznościowych do mającej pewną strukturę debaty publicznej. Wiemy, jak ona z grubsza działa w wypadku partii czy tradycyjnych mediów: dochodzi do wymiany zdań, sporu, oskarżeń o nieuczciwy atak – i tak dalej. Tego typu dyskusja jest w mediach społecznościowych znacznie trudniejsza.

Pytanie o to, w jaki sposób technologie masowej komunikacji i demokracja łączą się ze sobą zadawano również w trakcie poprzednich rewolucji medialnych. W latach 30. XX wieku filozof i krytyk literacki, Walter Benjamin, wygłosił słynną opinię, że tak jak kino doprowadziło do zastąpienia tradycyjnego aktora gwiazdą filmową, tak dotychczasowy model polityka ustępuje miejsca dyktatorowi. Odrzucam wszelki determinizm technologiczny, natomiast pytania o powiązania między mediami społecznościowymi a stanem demokracji uważam za zasadne.

Co sądzisz o coraz głośniejszych nawoływaniach dotyczących upowszechniania innowacji demokratycznych, takich jak panele obywatelskie?

Są one szczególnie pożyteczne gdy mamy podstawy sądzić, że partie podejmą kiepskie decyzje – albo też nie podejmą żadnych. Kiedy mowa o zmniejszeniu składu parlamentu czy zmianie systemu wyborczego partie polityczne mogą niechętnie podchodzić do pomysłów, które stoją w kontrze do ich interesów. Inny tryb podejmowania decyzji ma wówczas sens. Weźmy pod lupę dwa przykłady z Irlandii. Trwający w latach 2016-2017 panel obywatelski oraz dotyczące aborcji referendum roku 2018 pokazały, że zbiorowe decyzje o sporym wymiarze etycznym, które nie wymagają dużych poziomów ekspertyzy mogą zostać podjęcie w efektywny sposób poprzez kompleksową debatę.

Niektórzy chcą jednak pójść znacznie dalej i zupełnie zastąpić nimi politykę partyjną. To kolejny dowód na antypartyjne tendencje, do których mam dwa główne zastrzeżenia. Po pierwsze – demokracja potrzebuje jasnych reguł co do tego, jak postępować powinni przegrani. Partie polityczne, kiedy ponoszą porażkę w pojedynku idei, wykorzystują czas między wyborami na zmobilizowanie większej grupy ludzi i na doprecyzowanie swego stanowiska po to, by spróbować ponownie. Jeśli decyzje podejmować będą losowo wybrani obywatele to trudno powiedzieć, w jaki sposób dojść ma do ich ewentualnej zmiany. Co robić mają przegrani? Do jakich instytucji mogą się odwołać, by wzmocnić swoją pozycję? Niektórzy politolodzy przekonują, że wybory odbywają się w cieniu wojny domowej. Na szczęście dziś w Europie tak jednak nie jest. Ich celem pozostaje pokazanie układu sił różnych grup społecznych realizowane pokojowymi metodami. Partie polityczne pozostają wyjątkowo sprawne przy tym procesie, ale w wypadku losowej grupy obywateli ta funkcja systemu zanika.

Po drugie, dowody dotyczące udziału w panelach obywatelskich nie są jednoznaczne. Niektóre analizy wskazują, że w jeszcze większy niż alternatywy sposób korzystają na nich już uprzywilejowani. Możemy oczywiście usprawnić mechanizmy doboru – nie jest zresztą prawdą, że z narzędzi tego korzystają wyłącznie osoby uprzywilejowane – ale wszelkie formaty, odchodzące od tradycyjnych partii politycznych mają tendencje do sprzyjania lepiej wykształconym, zamożnym ludziom, posiadającym więcej czasu i zasobów. Na panele obywatelskie może być w systemie miejsce, ale nie stanowią one alternatywy dla polityki partyjnej.

Tłumaczenie: Bartłomiej Kozek


[1] Gideon Skinner i Mike Clemence (2019). Global trust in professions: Who do global citizens trust? Ipsos. Badanie dostępne pod adresem <http://bit.ly/2QJO4q0>.