Wydarzenia ostatnich tygodni nie są żadną, peryferyjną aberracją. Są elementem globalnego trendu. Słabnięcia dotychczasowej siły modelu liberalno-demokratycznego, które zachodzi również w krajach europejskiego rdzenia.

Ostatnie tygodnie przypominają jazdę karuzelą. Mamy przeczucie, że już kiedyś (np. w latach 2005-2007) zdarzyło nam się korzystać z podobnego ustrojstwa. Tym razem jednak zdaje się jechać szybciej i z większą ilością niełatwych do zaakceptowania zakrętów.

Krótkie podsumowanie

Mieliśmy zatem bój o Trybunał Konstytucyjny, zmiany w publicznych mediach czy usankcjonowanie daleko posuniętej inwigilacji. Z niepokojem spoglądamy na doniesienia o pomysłach na zmiany w ordynacji wyborczej (takie jak wybór połowy posłów w okręgach jednomandatowych o potencjalnie mało oczywistych granicach) oraz na plany masowej wycinki drzew w Puszczy Białowieskiej.

Dziesiątki tysięcy ludzi wychodzi protestować na ulice. Prowadzone są ożywione dyskusje na temat progresywnej strategii politycznej na najbliższe miesiące. Akceptować polaryzację na osi „pro – anty PiS” i ryzykować roztopienie się wśród polityków PO czy .Nowoczesnej? Żmudnie budować „trzecią opcję” jak lewicowcy z Razem, ryzykując osunięcie się na margines aktualnej debaty publicznej?

Nie na wszystkie pytania odpowiedzi wydają się na dziś jasne. Pewne zagrożenia już dziś są jednak jasne i przewijają się przez wypowiedzi zarówno czołowych komentatorów, jak i szarych uczestników antyrządowego wzmożenia.

Nieskuteczne opowieści

Jednym z przykładów jest narracja o 19% uprawnionych do głosowania, którzy zdecydowali się poprzeć Jarosława Kaczyńskiego. Założenie o milczącej większości, zawsze popierającej słuszne naszym zdaniem postulaty, prześladuje polską scenę polityczną od lat. Nie tylko zresztą nią – na podobną mobilizację liczy chociażby nowy lider brytyjskiej Partii Pracy, Jeremy Corbyn.

To prawda, że zdarzają się wahnięcia frekwencji. Czasem katapultują one nawet mniejsze formacje do parlamentu albo umożliwiają zepchnięcie z piedestału partii rządzącej. Sęk w tym, że podobny zarzut w polskiej rzeczywistości politycznej dałoby się zastosować wobec dowolnej, zwycięskiej partii – także gdyby, dziwnym trafem, miała kiedyś reprezentować progresywne postulaty polityczne.

Błędowi temu często towarzyszy inny – ten, wpisujący wyniki minionych wyborów w narracje o niewdzięczności elektoratu za pogodne rządy Platformy Obywatelskiej. Niedostrzeganie, że przekonywanie ludzi do III RP wyłącznie za pomocą statystyk o zielonej wyspie nie tylko przestało działać, ale zaczyna budzić realną irytację sporej grupy głosujących srodze się zemściło.

Obrona demokracji nie powinna być powiązana z odmawianiem grupom, uważającym się za defaworyzowane, prawa głosu, a osobom niezadowolonym z działań dotychczasowej ekipy rządzącej – dążenia do jej zmiany. Tym bardziej, że PO swoje za kołnierzem w kwestii podmywania zasad liberalnej demokracji ma, np. wybór sędziów Trybunału Konstytucyjnego „na zapas” włącznie. O histerycznej próbie zmieniania konstytucji za pomocą JOWferendum nie wspominając…

Mało progresywne alternatywy

Nie powinno być niczym kontrowersyjnym stwierdzenie, że masowe protesty w obronie konstytucji powinny dla opozycji być okazją do zaproponowania własnych alternatyw. Na chwilę obecną wybijają się dwie narracje – jedna ma do PiS pretensje, że nie wszystkie socjalne obietnice realizuje jednocześnie (przekłada np. podniesienie kwoty wolnej od podatku), druga zaś wpisuje się w obronę status quo i reprezentowanie interesów wszystkich zadowolonych ośmioletnimi rządami PO.

Jedyny pozostały na placu boju kandydat na lidera PO, Grzegorz Schetyna, obiecuje ugodę z Kościołem i powrót do wolnościowych haseł gospodarczych. Główna siła opozycyjna zdaje się obierać kurs zejścia z chadeckiego „nowego centrum” na bycie obyczajowym „PiS-light” i na walkę o wyborców z liberalną .Nowoczesną.

Formacja Ryszarda Petru, co do której niektórzy komentatorzy mieli nadzieję, że wysokie notowania sondażowe zepchną ją na bardziej socjalliberalne pozycje, idzie tymczasem na wojnę ze związkami zawodowymi oraz chce wprowadzenia zasadę „złotówka za złotówkę” dla finansowania partii z budżetu państwa. W systemie tym wypełnienie partyjnych skarbców nie byłoby uzależnione od ilości zdobytych w wyborach głosów, ale od umiejętności zdobywania dużej ilości hojnych sponsorów.

Nadzieje na korektę gospodarczego kursu partii, prowadzonej przez ekonomistę, którego ekonomiczny kryzys roku 2008 nie skłonił do porzucenia neoliberalnych poglądów ekonomicznych (albo chociaż ich urealnienia), wydają się dość płonne. Jednocześnie – jeśli Petru faktycznie stanie się główną twarzą opozycji – stanie się wdzięcznym obiektem ataku dla Prawa i Sprawiedliwości.

Nie trzeba bogatej wyobraźni, by (przy założeniu braku kolejnego kryzysu ekonomicznego, co nie jest takie znowu pewne) zwizualizować sobie rok 2019. Beata Szydło reklamuje w spotach osiągnięcia rządu – 500 złotych na dziecko, więcej pieniędzy w kieszeniach dzięki wzrostowi kwoty wolnej, opodatkowanie banków i supermarketów. Joachim Brudziński doda w telewizyjnej debacie: – My dbamy o ludzi, wy dbacie o grupy interesów w Trybunale. My wdrażamy „sprawiedliwy kurs” przewalutowania dla frankowiczów, wy chcecie partii finansowanych przez oligarchów.

Mała podpowiedź – narracja Viktora Orbana i jego Fideszu w wyborach parlamentarnych w 2014 nie była znowu tak bardzo różna od tej zaprezentowanej przed chwilą. Troska o wolne media nie wygrała tam ze ścięciem rachunków za gaz czy prąd. Jeśli na dokładkę Platforma kontynuować będzie „bombardowanie miłością” .Nowoczesnej i sprzedawanie plotek o planach na wspólny start wyborczy w 2015 PiS tylko zatrze ręce i podpyta madziarskiego bratanka o to, jak skutecznie zaprezentować opozycję jako skorumpowane elity, które – jak mawiał Andrzej Lepper – „już były i muszą odejść”.

Europejski kontekst

W aktualnej sytuacji oczy marzących o przyhamowaniu PiSowskiej ofensywy kierują się często w stronę Brukseli. Zainicjowanie przez Komisję Europejską – pierwszy raz w historii – procedury kontroli praworządności odczytywane jest przez nich w kategoriach hańby i niszczenia misternie wykuwanego, dobrego wizerunku kraju w świecie.

Zwolennicy obozu rządowego wolą oskarżać opozycję o donosicielstwo, a krytyczne wypowiedzi polityków pokroju lidera liberałów, Guy Verhofstadta, sprawiają, że wpadają w furię. Ostatnimi czasy konserwatywno-liberalny tygodnik „Wprost” ubrał go nawet w hitlerowski mundur i ostrzegał na okładce, że Niemcy znów chcą nas kontrolować. To, że polityk był premierem Belgii, zdaje się umknęło redaktorom dość przychylnego rządowi medium.

Problem w tym, że także i tu mamy do czynienia z jałową dychotomią, która obu stronom przesłania fakty. Środowiska przyjazne ekipie Beaty Kempy i Jarosława Kaczyńskiego wpadają w histeryczne tony „oblężonej twierdzy” nie zauważając, że wypowiedzi większości eurokratycznych decydentów są dość wyważone i wyolbrzymiając tylko te mocniejsze.

„Obóz postępowy” z kolei chętnie gra kartą Wielkiego Innego, który ma się na nas patrzeć, oceniać i trzymać w ryzach. Mniej lub bardziej reprezentują jego część opinie takie jak te, wyrażone w niedawnej ankiecie „Politico”. Część komentatorów sugerowała w nich, jakoby Europa Środkowa jest przestrzenią oddaloną od ideałów liberalnej demokracji, niedojrzałą i niezdolną do uniknięcia osunięcia się w stronę mniej lub bardziej pociesznego autorytaryzmu.

Opinia taka – poza tym, że krzywdząca – poważnie utrudnia rozeznanie się w sytuacji zarówno na krajowym, jaki i europejskim politycznym podwórku. Dla rodzimych liberałów staje się wymówką do przymknięcia oka na realne zmiany tożsamościowe, widoczne szczególnie wśród osób młodych. Europa nie jest już punktem odniesienia co do norm i standardów.

Wolność czy izolacja?

Po latach nauczania na szkolnej historii o odwiecznych rachunkach krzywd staje się nim idea suwerenności, podmiotowości oraz niezależności. To już nie tylko libertariańskie poglądy gospodarcze – coraz częściej ważniejsze staje się poczucie tożsamości narodowej, rozumianej jako otoczona wrogimi wspólnotami oraz znajdującymi się w niej „wyrodnymi synami”, donoszącymi na kraj do Brukseli, chodzącymi na Parady Równości i jeżdżącymi na rowerze, co tak ubodło ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego.

Zarówno liberalna, jak i konserwatywna strona sporu, poruszając się w oparach polskiej wyjątkowości (widzenia w naszym kraju wyjątkowo zaściankowego miejsca pod słońcem albo będącego „przedmurzem chrześcijaństwa” awangardowego husarza walki o narodową suwerenność), przesuwają na drugi plan fakt, że problemy Polski nie są niestety niczym nadzwyczajnym na mapie Europy.

Kruchy kontynent

Prawda jest bowiem taka, że co najmniej od czasu kryzysu ekonomicznego roku 2008 problemy UE z zachowaniem spójności rosną zamiast maleć. Prawo i Sprawiedliwość czy Fidesz nie są żadną aberracją – Polska i Węgry mają tylko pecha, że to partie rządzące. Duńska Partia Ludowa, Front Narodowy, Szwedzcy Demokraci, Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, Liga Północna, Alternatywa dla Niemiec – to wszystko siły, które nie sposób nazwać politycznym marginesem.

Choć nie rządzą, mają kolosalny wpływ na życie polityczne, przesuwając dyskurs na prawo, czyniąc go coraz bardziej niesprzyjającym dla dalszej integracji kontynentu (w czasie, gdy w obliczu globalnych wyzwań oraz swej malejącej roli potrzebuje jej bardziej niż kiedykolwiek) oraz dla jakiejkolwiek grupy, która w danym sezonie uznana zostanie za „obcą”.

Odpowiedzią głównego nurtu często stają się coraz bardziej nijakie „wielkie koalicje”, łączące formacje o sprzecznych poglądach i interesach, które zajmują się bardziej zarządzaniem dryfem niż realnym rządzeniem. Nawet tam, gdzie rządzą formacje bliskie ideowo skłonność do eksperymentowania i śmiałych reform innych niż cięcia i zaciskanie pasa wydaje się niewielka.

Póki co porozumienia w rodzaju wycofywania się francuskich socjalistów na rzecz umiarkowanej prawicy z wyścigów, w których realną szansę na sukces ma Front Narodowy jeszcze działają. Pytanie jak długo (i czy mają wpływ np. na łagodzenie radykalizującego się języka „głównonurtowej” prawicy) pozostaje otwarte.

Dylematy Zielonych

Wszystkie te czynniki nie pozostają bez wpływu na polskich Zielonych, których czeka kolejny już długi marsz, z wyborami nowych władz po drodze.

Projekt Zjednoczonej Lewicy, w obliczu wyborów na nowego lidera największego jej członu, Sojuszu Lewicy Demokratycznej, w dużej mierze pozostaje zamrożony. W sytuacji braku lewicy w Sejmie w przestrzeni medialnej brakuje progresywnych alternatyw dla polityki rządowej – np. wejścia do grupy państw chcących wprowadzenia podatku od transakcji finansowych zamiast „narodowego” podatku bankowego czy krytyki agencji ratingowych, które liberalna opozycja traktuje jak świętość, a pewna posłanka obozu rządzącego uważa za… wsparcie dla lewactwa z PO…

Rzadką szansą na zaistnienie tematów ekologicznych w debacie politycznej (a tym samym niezależnej pozycji Zielonych) jest zamieszanie wokół Puszczy Białowieskiej. Po objęciu stanowiska przez nowego ministra środowiska, Jana Szyszko, pojawiło się ryzyko masowej wycinki drzew, przeprowadzonej pod pretekstem walki z plagą kornika.

To nie pierwszy raz, kiedy PiS uznaje, że jednym z frontów politycznej walki uczyni ekologię. Dość wspomnieć konflikt wokół idei budowy obwodnicy przez Dolinę Rospudy, który stał się dla partii okazją do odmalowania ekologów jako niewrażliwych na potrzeby lokalnych społeczności.

Przy okazji sprzeciwu wobec bardziej ambitnej polityki klimatycznej Unii Europejskiej możemy się z kolei spodziewać odmalowywania zwolenników energetyki odnawialnej jako inspirowanych z zagranicy, działających za obce pieniądze agentów wpływu – sugestie tego typu nie są niczym przesadnie rzadkim chociażby na Twitterze…

Jedna – jak najbardziej słuszna – walka o puszczę sytuacji trudnej sytuacji politycznej Zielonych nie zmieni. Nie ułatwia jej również istnienie Partii Razem, zajmującej silnie krytyczne, antyestablishmentowe stanowisko wobec aktualnych konfliktów politycznych.

Wiele niewiadomych

W najbliższym czasie szukać będziemy zatem odpowiedzi na to, czy „na górze” będzie stanowisko Razem, mocno krytykowanego przez media za odmowę udziału w demonstracjach Komitetu Obrony Demokracji, czy może zniuansowana, zielona strategia uczestnictwa połączonego z krytycznym stosunkiem do wielu aspektów polskiej rzeczywistości po transformacji ustrojowej.

Na dłuższą metę konieczne staną się odpowiedzi na kolejne wyzwania. W sytuacji rosnących w siłę marzeń o „odzyskiwaniu podmiotowości” połączonej z zainteresowaniem Europy sytuacją w Polsce, temat ten dość niespodziewanie rośnie na znaczeniu. Jak na nowo opowiedzieć o unijnej integracji – z dala od dotychczasowych wizji Unii jako bankomatu, dostrzegając błędy i marazm, w jaki zapadła w ostatnich latach, a jednocześnie z nadzieją na lepszą przyszłość?

Już ta kwestia brzmi na dość karkołomną (jak widać po kryzysie uchodźczym Strefa Schengen to za mało), a przecież to nie jedyne wyzwanie. Co, jeśli medialny główny nurt będzie nawoływał do mobilizacji wszystkich sił opozycyjnych pod jednym sztandarem? Co, jeśli widać będzie, że najbardziej prawdopodobną alternatywą dla PiS stanie się .Nowoczesna? Czy Prawo i Sprawiedliwość po opanowaniu kluczowych dla siebie instytucji (władza sądownicza, służby specjalne, media) spasuje z zamachem na instytucje i skupi się na kwestiach socjalnych?

Niewątpliwie obserwowanie polskiej sceny politycznej będzie w najbliższym czasie emocjonujące. Niektórych przyprawiać będzie wręcz o palpitacje serca. Spodziewajmy się kolejnych demonstracji, niewykluczone są również nocne posiedzenia parlamentu (np. Senatu do okolic 3 nad ranem w Wigilię Bożego Narodzenia). Jedno jest pewne – czasy „ciepłej wody w kranie”, sączonej przez Donalda Tuska, odeszły do lamusa.